Epizod polski na Libanie

Było to zimą, u wrót roku 1940. Nie wiadomo skąd i po co przyniosła warszawska „Zeitung” wiadomość, która wyobraźnie radośnie podnieciła. W Syrii powstała pod komendą generała Weyganda dwumilionowa armia powołana do ważnej interwencji w Europie Wschodniej. Jak wszelkie wieści z Zachodu, czytaliśmy notatkę przez powiększające i różowe szkła. Przy profesorskim stoliku u Lourse’a, gdzie prezydował co dzień historyk i dyplomata Kętrzyński, szła gazetka mówiona. Z przejęciem wygłosiłem na temat dywersji syryjskiej cały chyba artykuł wstępny, nie bez wrażenia i poważnej dyskusji. Po południu pobiegłem na ul Konopncikiej, gdzie znowu zawrzało w dyplomatycznym salonie Romana Knolla. Nie było Jeszcze prasy podziemnej, i dyskusje, nowiny, plotki przy kawie znakomicie robiły opinię, zastępowały repor­taż i kolportaż

Egzotyczna awantura w Syrii wiele miała danych, by imaginację ludzi Warszawy uderzyć, by podobać się i pociągać. Wielka była ufność w nieśmiertelny geniusz francuskiego sztabu. Po zmazaniu Sedanu, zostały czary Napoleona i jego marszałków oraz Fo­cha. Szczególnie zaś czarował sam Weygand w Sy­rii. Na przekór upartej, jadowitej propagandzie piłsudczyków, w powrześniowym okresie stanął w Polsce Weygand znów w pełni blasku i glorii. Szef sztabu zwycięskiej armii sojuszniczej w 1918, który podejmuje na Lewancie działania, to było zapowie­dzią ważnych wypadków. Dla nas, wtajemniczo­nych w arkana i dzieje pierwszej wojny, jasne się wydało, że lewantyńska armia Francji nawiązuje wprost do niezbyt fortunnej interwencji podobnej armii bałkańskiej w kampanii roku 1918. Wtedy to stanęła w Salonikach armia pod wodzą generała Sarrail. Nazbyt radykalnego republikanina zlu­zował wnet w komendzie tych wojsk Franchet d’Esperey. zaś grupa ta dobrana w swym skła­dzie i świetna w koncepcji strategicznej i politycz­nej nie zdołała spełnić do końca swoich zadań. Mia­ła ona wyzwalać Bałkany i przebić się poprzez Au­strię do południowych Niemiec, aby tam połączyć się z armią Renu. Za sprawą Anglosasów przyszło, niestety, pochopne, przedwczesne zawieszenie broni Pod naciskiem ‚ Wilsona stary Clemenceau ustąpił i zwycięstwo połowiczne, a po nim koślawy pokój, dały Niemcom pełną szansę odwetu. W związku z tym słusznie i logicznie myśleliśmy tu, w War­szawie, że akcja Weyganda na Wschodzie winna, naprawiając błąd przeszłości, prowadzić jego woj­ska prosto na wschodnią Europę. To znaczy przez Polskę. Kto z nas mierzył wtedy realnie czas i siły inaczej, jak piekącym pragnieniem odwetu i wy­zwolenia? Instynkt zaś dyktował, by armia polska tam szła, skąd najprędzej dotrzeć będzie mogła do kraju. Nie było tedy wątpienia, racja stanu popro­wadzi odnowione przez Sikorskiego wojska w awanturę od wschodniej ściany. Udział zagonów polskich w dywersji od strony egzotycznej Syrii nie lada wróżył przygody. Z Węgier i z Bałkanu spły­nie do Azji fala rozbitych oddziałów kampanii wrześniowej. Za nią przełęczami karpackimi ludzie z kraju, i pod komendą Weyganda powstanie dosko­nały oręż polskiego rewanżu i wyzwolenia.

Z takimi myślami i planami zajechałem w końcu lutego 1940 do Angers, stolicy, i nie bez maniac­kiego może uporu perswadowałem. Sikorski słuchał, dumał i ważył. Czuł, że w rosnącej machinie sprzy­mierzonych armii na polach Francji rola rozbitków polskich nie zaważy i raczej z czasem się zaćmi. W lot pojął, że gdy tu, we Francji, cofać się przyj­dzie, w miarę, jak inne siły alianckie się powięk­szą, tam na Wschodzie potrafi szybko się wybić do samodzielności. Mimo to wahał się, zwlekał. Choć inżynier i wcale metodyczny oficer, był jednak całą duszą epigonem powstańców i romantykiem. Ponad wszystko, ponad wszelkie kalkulacje, wierzył mi­stycznie w cud z ofiary krwi. Chciał armii polskiej jak najliczniejszej, i z największym wysiłkiem dą­żył do maksimum wkładu wojennego w sojuszniczą wspólnotę. Oprócz wojaka, rozwinął się w nim szybko polityk i dyplomata. Rozbudował nawiązane przed wojną stosunki, nauczył się kształtować na Zachodzie opinię. Walcząc twardo z przeciwień­stwami w łonie zaleszczyckiej emigracji, coraz to śmielej i zgrabniej operował w kancelariach i w salonach Paryża. Zasmakował bardzo w tej robocie. Niemożliwe było już dla Sikorskiego porzucić roz­ległą akcję polityczną, stosunki, pozycję, ryzyko­wać nieobecność we Francji, by szukać w lewantyńskiej przygodzie wielkiej szansy i rozwiązania. Nie negował wartości takiej stawki, wybrał więc drogę pośrednią. Wyznaczył jednego z najlepszych oficerów sztabu i człowieka pewnego, i posłał go z niedużym sztabem dc Bejrutu. W początkach kwietnia 1940 wylądował na Libanie niepozorny pułkownik Stanisław Kopański, bystro wziął się do formowania przy „armii” Weyganda swojej bry­gady. Sumienny do pedanterii, znający rzemiosło swoje i odpowiedzialność — znalazł opłakane wa­runki. Armia Weyganda, o której Niemcy opowia­dali w milionach, okazała się zbiegowiskiem może 30.000 żołnierzy przeważnie kolorowych, Senegalczyków, Malgaszów itp. Ani sprzętu, ani poważne­go uzbrojenia.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *