Epizod polski na Libanie

Weygand nie okazał się organizato­rem, nie wykazał się w Syrii żadną po prostu ener­gią czy zaradnością. Wiek mu już pewno ciężył, a może i miłe reminiscencje dawnego czasu na Liba­nie, którego był wielkorządcą. Kraj to dla swych władców niebezpieczny. Rozprzęga łatwo charakte­ry, rozleniwia i usypia niczym narkotyk swym cza­rem i pięknem, słodyczą życia i łatwością wzboga­cenia. Klimat i ludzie libańscy przeważnie w uś­miechu, — a wojna daleko … Skoro tylu francuskich generałów posnęło zimą 1939/40 w samej metropolii, jakże dziwić się staremu Weygandowi i jego lu­dziom, że nie znaleźli w libańskiej Beocji dość ener­gii. Nie przysyłano im z Francji żołnierza ni sprzę­tu. Co kilka dni więc szły do Paryża depesze 1 na­glące apele. W ten sposób odpowiedzialność nale­życie była ustalona.

W takiej galarecie początki brygady też nie były świetne. Dopływ żołnierza z Bałkanów cien­ką szedł strugą. Tzw. „Regina“, tj. siedziba naj­wyższych władz wojska polskiego w Paryżu, zgarniała ku sobie, tj. na teren Francji, co tylko się dało, duże transporty z Węgier i z Jugosławii po­szły na Zachód. Pierwsze setki umieszczone zo­stały w Homs, w Bejrucie była tylko niewielka kwatera dowódcy i jego biura, Homs, podła mieści­na w Syrii, nigdy nie oglądał w dziejach wielkich dni. Rzadkością to jest na ziemi, którą wybrała sobie historia do szczególnych zadań i przezna­czeń. „Terre de souvenirs, pleine de semences“ , jak mówił piewca jej — Barrés.

W epoce krzyżowej, za panowania Franków, gród Homs osłaniał od wschodniej ściany prześliczny skrawek Riviery libańskiej, zwany hrabstwem Tripolii. Na zachód zaś od Homsu szczerzył swe ogrom­ne mury i wieże sławny Krak de Chevaliers, swą nazwą Krak dziwnie kojarzący ten zamek z ów. czesną stolicą Polski. Bejrut, stara siedziba Fenic­jan, był w 1940 r. rezydencją władz francuskich na oba mandatowe kraje Libanu i Syrii. Droga z Bej­rutu do Homsu, którą co dzień biegły sztafety pol­skie, jest wstęgą nie lada piękności i historycznego uroku. Tuż z nadmorskiego brzegu, koło lasku piniowego, wznosi się szosa bystrą linią serpentyn na wysokość 1500 m. Na krótkim dystansie 37 km osią­ga droga przełęcz Baidar, skąd widok wspaniały pokazuje szmaragd morza w ramie czerwonego pia­sku, łańcuch Libanu i góry Antylibanu, zaś pomię­dzy obu pasmami szeroką, radosną, zieloną dolinę Beka. Wśród winnic, pól i pastwisk dochodzi szo­sa rychło do jednej z majestatycznych stolic Wscho­du, do Baalbek. Stare to miasto fenickie pełne echa kultury Baala, w czasach rzymskich, od ce­sarza Augusta po Caracallę, wznosiło na potężnych fundamentach fenickich świątynie Jupite­ra, Merkurego Wenery, przybrawszy nowe imię He­liopolis. Przepysznie stoją rzymskie kolumny, bielą się schody, dokoła wszystko tonie w zieleni i tchnie oddechem gór. Na takim płaskowyżu w dorzeczu rzeki Orontes wśród arabskich osiedli, czarnych na­miotów beduińskich, nowoczesnych osiedli, ogro­dów i irygacji francuskich, dociera szosa do Homs. Piękno pełne kontrastów, morze, góry, zieleń pól i lasów i jeszcze przytłaczające bogactwo pamiątek historycznych, wspomnień, mitów i wierzeń, wszyst­ko to razem jak narkotyk, czy może kojący lek, spę­dzało koszmar wojennej Europy i udrękę tułaczki.

Nie sama słodycz kraju sprawiła, że w żołnierzu polskim prędko dokonała się przemiana. Z piekła wrześniowego nieśli żołnierze przez Węgry czy Ru­munię, Bałkany i Anatolię piekące poczucie osa­motnienia Polski w dobie strasznej próby. W Syrii znaleźli wreszcie Francję, jakiś sojusz i oparcie, wspólnotę losu z jej armią. I chociaż była ona na Lewancie szkieletem tylko bez mięśni, wielkość francuskiej trady i, nadzieje i gloria Weyganda Starczyły za ostoję moralną i polityczną. To jedno wtórym pragnieniem żołnierza wrześniowego, roz­bitka od pierwszych niemal dni kampanii, było pra­gnienie władzy i komendy nad sobą, ładu i porząd­ku w szeregach. Od pierwszych dni umiał dowódca tchnąć w szczupłą gromadkę ducha dyscypliny. Zo­baczył żołnierz przed sobą poważny cel i uwierzył w przydatność i powołanie oddziałów polskich. Na ziemi syryjskiej znalazł najpierw spokój i wy­tchnienie po tułaczce, obóz, komendę i ład, oparte o jaką taką podstawę materialną codziennej stra­wy (z winem) oraz żołdu. Więc choć mama mieś­cina nad Orontem dokuczała nudą, a baraki brudem wschodnim robactwem, służba i nadzieja wypeł­niały okres czekania, a moralnie czuli niewysłowioną ulgę. Po rozsypce i niekończącej się wędrów­ce, znowu stali się zorganizowanym oddziałem, wojskiem. Był ktoś nad nimi odpowiedzialny, ktoś znów myślał i prowadził, i starał się o nich. Naresz­cie mieli dach nad głową, a w kieszeni trochę gro­sza.

Zaczęli też z punktu, od razu ciułać. Była to tak­że chyba reakcja po katastrofie wrześniowej. In­stynkt nakazywał sposobić się zaraz do odbudowy materialnych podstaw strzaskanej wojną egzysten­cji. W rodzinną krainę kultu złotego cielca, z dale­kiej północy przeszczepiono kult dolara. Dzięki Kar­packiej Brygadzie zaznała giełda w Bejrucie nie notowanej jego zwyżki. W budkach i straganach dokoła gwarnego i smrodliwego Place des Canons, gdzie handlują walutą i złotem krzykliwi „chan­geurs“ libańscy, zaroiło się od polskich mundurów.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *