Refleksje malarza o pięknie

Kiedy myślę o rzeczach pięknych, nie na­chodzi mnie nigdy pokusa określenia sło­wami samego pojęcia. Nie działa tu, są­dzę, ani przeświadczenie o beznadziejności prób w tej dziedzinie, ani podświadoma obawa trudności takiego zadania — raczej świadomość, że gdyby się nawet te próby udały, nie zbliżyłoby to nas ku Pięknu ani o krok, nie pozwoliło lepiej go rozu­mieć, nie zwiększyło wcale sumy zadowoleń, czer­panych z obcowania z nim.

Kiedy tutaj użyłem słowa „rozumieć”, to przede wszystkim w znaczeniu „odczuwać”, bo przecież pytanie „dlaczego?” w procesach obcowania z Pięknem nasuwa się zawsze dopiero jako zja­wisko wtórne, dopiero wtedy, kiedy nasza wraż­liwość zasygnalizowała nam już obecność Piękna. Jesteśmy wszyscy jak ów proustowski stary ar­cheolog (opowiada o nim „le prince Ven“), który zaczynał płakać tylko wobec autentycznego za­bytku. Wobec Piękna odczuwamy jakby drżenie wewnętrzne, którego w pierwszej fazie estetycz­nego przeżycia wcale nie pragniemy przerywać jakąkolwiek refleksją; więcej, obawiamy się na­wet jej nadejścia, mając rozkoszną świadomość pławienia się w jakiejś irracjonalnej strefie, z której niechybne „dlaczego?“ wyrwie nas prę­dzej lub później.

W tej pierwszej i najmilszej fazie zupełnie nie analizujemy natury naszych przeżyć, nie oddzielamy, tylko napawamy się ich współdzia­łaniem na nas.

A później, kiedy zaczynamy analizować, okazuje się, że nie ma przeżyć absolutnie czystych, nie tylko wobec piękna natury, ale nawet wobec obrazu czy rzeźby, nawet wobec muzyki. Absolutnie czy­stych, to znaczy takich, w których skład nie wchodziłyby przeżycia z najróżniejszych dziedzin; i tylko jednego odnośnie sztuki należy sobie życzyć, by wobec plastyki dominowały przeżycia natury plas­tycznej, wobec muzyki — muzycznej…

W pejzażu malarz szukać będzie oczywiście przede wszystkim emocji malarskich, ale, brzmi to może paradoksalnie, emocji tych dostar­cza mu nie tylko oko. Kiedy tego lata chodziłem ulicą, wiodącą w stronę portu w Ustce i kiedy ponad drzewami ogrodu, zamykającego ową ulicę i ponad niskimi dachami domów miasteczka dostrze­głem sterczące wysoce ku niebu maszty żaglowych statków, dozna­wałem silnego estetycznego wrażenia. Obraz drzew i masztów nad nimi wydał mi się bardzo piękny pomieszaniem elementów lądu i wody. Jak w pejzażu Elstira, przedstawiającym mały port morski (o którym pisze Proust), elementy , mieszały się, zachodziły jeden w drugi i jeden za drugi, że przestawałeś wiedzieć dokładnie, gdzie zaczyna się woda, a gdzie ziemia się kończy. Miałeś jeno świadomość, ze za drzewami ogródka leży tafla wód portu i morze, przestrzeń płynna, która cały glob otacza, po której można ziemię wokoło opłynąć i skutkiem tego maszty, sterczące tak bezpośrednio spomiędzy gałęzi, zmieniały lądową naturę drzew na morską niejako naturę, zmieniając równocześnie charakter całej ulicy, że i ty, idąc po twar­dym bruku, przez widok, który miałeś przed sobą, czułeś się tak, jak­byś raczej do morza należał niżeli do lądu.

Na to, że poczucie tej transpozycji substancji dawało mi krążenie takiego piękna, składało się ogromnie wiele czynników. Zaczynały oto działać nagle przywołane wspomnienia lektur, opowiadań o da­lekich egzotycznych krajach, może nawet atawizmy jakieś, pochodzą­ce od nieznanych praojców — marynarzy. Zjawiali się w pamięci Bougainville, Lapérouse…; stare morskie awantury ludzkości wpły­wały w pole mojego widzenia, jak żaglowce na tym dziwnym pejzażu Boudina, gdzie ich jest razem chyba kilkadziesiąt. Obraz masztu pomiędzy gałęziami rozszerzał się tak, że cały świat ogarnął wreszcie dokoła.

Kiedyś znów, kiedy malowałem morze i było mglisto, nagle na wodzie naprzeciw wjazdu do portu zamajaczył bardzo dziwny twór. Był to statek o wysoko podniesionym dziobie, o kominie oraz kon­strukcjach drewnianych, umieszczonych daleko na rufie (wszystkie te informacje o nim posiadłem dopiero później), na razie statek usta­wiony do mnie ukosem robił wrażenie sunącego po morzu we mgle powozu z podniesioną budą. Złudzenie było tak silne, że byłbym przysiągł, że widzę, jak konie ruszają głowami — dostrzegałem na­wet furmana…

Tutaj także, w tej raczej niesamowitej wizji, gdzie, jak we śnie, pomieszało się wszystko d tym samym odrealniło, nie tracąc równocześnie by­najmniej siły sugestywnej, którą posiada prawda, wręcz odwrotnie, siłę swą potęgując przez niespodzianość zjawiska; tutaj także zawarte ‚było Pię­kno, którego gatunek byłoby mi trudno określić, ale którego obecność odczułem mocno.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *